Slam poetycki na "Bruno Schulz. Festiwal"
Turniej
poetycki? Tak, mnie też kojarzy się to z improwizacjami Mickiewicza i
Słowackiego, a jednak 17 października w Sanatorium Kultury byłam świadkiem
takiego turnieju. W ramach „Bruno Schulz. Festiwal” odbył się bowiem slam „Nie
wiedziałem, że mówię prozą”, podczas którego każdy śmiałek mógł wystawić się na
ocenę uznanych poetów i bardziej lub mniej rozkochanej w poezji publiczności.
Zasady
slamu są proste: każdy uczestnik ma 3 minuty na zaprezentowanie swojego utworu
(-ów) bez użycia instrumentów czy rekwizytów. Tradycyjnie jury wyłaniane jest
spośród publiczności, w naszym przypadku dwóch z pięciu jurorów wybranych było
już wcześniej. Mam tu na myśli poetów: Andrzeja Sosnowskiego i Marcina
Sendeckiego (w zapowiedziach figurował w tym miejscu również Ryszard Krynicki,
jednak ostatecznie do Sanatorium Kultury nie dotarł). Pozostałych trzech
jurorów wybrał prowadzący całe wydarzenie Tomasz Majeran. [Tak na marginesie: z
przykrością muszę stwierdzić, że prowadzący bardzo blado wypadł w swojej roli;
sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział co ma mówić i jakby nie chciało mu się
tam być]. Każdy członek jury otrzymał zestaw kartek z ocenami od 1 do 6. Po
występie danego uczestnika (oraz po krótkim namyśle przy akompaniamencie
klawiszowca Świetlików Michała Wandzilaka) unosił do góry kartkę ze słuszną w
swoim mniemaniu oceną.
Muszę
przyznać, że nie spodziewałam się, że sceny popłynie tak wiele energii i
zaskoczeń. Bo któż zgadłby na przykład, że zawodnik o pseudonimie Lucyfer to
spokojna, elegancka pani? Albo kto by przewidział, że można dosłownie zrozumieć
słowa „padam jury do stóp” i skoczyć ze sceny w chwili, gdy pojawiają się one w
utworze? Swoją drogą Dżin, bo taki pseudonim przybrał ów uczestnik, próbował
wielu tego typu trików, aby zaskarbić sobie publiczność (co, sądząc po
entuzjazmie moich znajomych, jednak się udało). W pierwszej rundzie, oprócz
wspomnianego „wyskoku”, uraczył nas imitującym język francuski wierszem o
pulowerze, a na sobie miał nie co innego, jak właśnie wełniany bezrękawnik w
kolorze strażackiej czerwieni. To, ale i naprawdę dowcipne rymy, zagwarantowało mu przejście do drugiego
etapu. W każdym razie, nawet zbliżanie się do pozycji szpagatu nie pomogło w
dogrywce, jaką Dżin stoczył o trzecie miejsce z jednym z moich dwóch ulubieńców
– Mundkiem.
Mundek,
który (jak wynika z poprzedniego zdania) zdobył trzecie miejsce, ujął jury
prawdopodobnie dwoma elementami: ciekawymi, zaskakującymi grami słownymi („Ani
słowa! To są Ani słowa”) oraz bardzo starannie przygotowanym, niemal aktorskim
przedstawieniem swojej twórczości. Mnie osobiście ujął jeszcze trzecim
elementem – kraciastymi spodniami, które do złudzenia przypominały piżamę.
Drugie
miejsce zajął mój drugi faworyt – Dawid Koteja. Najpierw rozbawił nas wierszem
o hipsterach (nadal dźwięczy mi w głowie „sam sobie sterem, hipsterem, okrętem”
lub „za nasze pieniądze rodziców”), a później podsycił ciekawość publiczności
prozą poetycką o RPG, której nie skończył czytać z powodu ograniczenia czasowego.
Na szczęście na końcu, już poza konkursem, zaprezentował zabawną puentę utworu.
Pierwsze
miejsce przypadło w udziale niejakiemu Smucisławowi. Opowiedział historię o
kocie należącym do babci, który okazał się kolejnym wcieleniem nieżyjącego już
dziadka; zadeklamował również wiersz o „piracie” w autobusie. Szczerze mówiąc,
nawet po pierwszym etapie byłam dość zaskoczona, że udało mu się przejść dalej
i chociaż – co warto docenić – każde kolejne jego wystąpienie było lepsze, to
nadal taki werdykt pozostaje dla mnie zagadką.
Mimo kilku
rozbieżności między moimi odczuciami a głosami jury, bawiłam się całkiem
nieźle. Jeżeli więc następnym razem usłyszycie, że gdzieś odbywa się
slam/turniej poetycki, to bez obaw możecie tam zajrzeć. Jeśli nie z miłości do
poezji, to z czystej ciekawości, bo to naprawdę niecodzienne wydarzenie.
AD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz