wtorek, 21 października 2014

Slam poetycki na "Bruno Schulz. Festiwal"

Turniej poetycki? Tak, mnie też kojarzy się to z improwizacjami Mickiewicza i Słowackiego, a jednak 17 października w Sanatorium Kultury byłam świadkiem takiego turnieju. W ramach „Bruno Schulz. Festiwal” odbył się bowiem slam „Nie wiedziałem, że mówię prozą”, podczas którego każdy śmiałek mógł wystawić się na ocenę uznanych poetów i bardziej lub mniej rozkochanej w poezji publiczności.
Zasady slamu są proste: każdy uczestnik ma 3 minuty na zaprezentowanie swojego utworu (-ów) bez użycia instrumentów czy rekwizytów. Tradycyjnie jury wyłaniane jest spośród publiczności, w naszym przypadku dwóch z pięciu jurorów wybranych było już wcześniej. Mam tu na myśli poetów: Andrzeja Sosnowskiego i Marcina Sendeckiego (w zapowiedziach figurował w tym miejscu również Ryszard Krynicki, jednak ostatecznie do Sanatorium Kultury nie dotarł). Pozostałych trzech jurorów wybrał prowadzący całe wydarzenie Tomasz Majeran. [Tak na marginesie: z przykrością muszę stwierdzić, że prowadzący bardzo blado wypadł w swojej roli; sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział co ma mówić i jakby nie chciało mu się tam być]. Każdy członek jury otrzymał zestaw kartek z ocenami od 1 do 6. Po występie danego uczestnika (oraz po krótkim namyśle przy akompaniamencie klawiszowca Świetlików Michała Wandzilaka) unosił do góry kartkę ze słuszną w swoim mniemaniu oceną.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że sceny popłynie tak wiele energii i zaskoczeń. Bo któż zgadłby na przykład, że zawodnik o pseudonimie Lucyfer to spokojna, elegancka pani? Albo kto by przewidział, że można dosłownie zrozumieć słowa „padam jury do stóp” i skoczyć ze sceny w chwili, gdy pojawiają się one w utworze? Swoją drogą Dżin, bo taki pseudonim przybrał ów uczestnik, próbował wielu tego typu trików, aby zaskarbić sobie publiczność (co, sądząc po entuzjazmie moich znajomych, jednak się udało). W pierwszej rundzie, oprócz wspomnianego „wyskoku”, uraczył nas imitującym język francuski wierszem o pulowerze, a na sobie miał nie co innego, jak właśnie wełniany bezrękawnik w kolorze strażackiej czerwieni. To, ale i naprawdę dowcipne rymy,  zagwarantowało mu przejście do drugiego etapu. W każdym razie, nawet zbliżanie się do pozycji szpagatu nie pomogło w dogrywce, jaką Dżin stoczył o trzecie miejsce z jednym z moich dwóch ulubieńców – Mundkiem.
Mundek, który (jak wynika z poprzedniego zdania) zdobył trzecie miejsce, ujął jury prawdopodobnie dwoma elementami: ciekawymi, zaskakującymi grami słownymi („Ani słowa! To są Ani słowa”) oraz bardzo starannie przygotowanym, niemal aktorskim przedstawieniem swojej twórczości. Mnie osobiście ujął jeszcze trzecim elementem – kraciastymi spodniami, które do złudzenia przypominały piżamę.
Drugie miejsce zajął mój drugi faworyt – Dawid Koteja. Najpierw rozbawił nas wierszem o hipsterach (nadal dźwięczy mi w głowie „sam sobie sterem, hipsterem, okrętem” lub „za nasze pieniądze rodziców”), a później podsycił ciekawość publiczności prozą poetycką o RPG, której nie skończył czytać z powodu ograniczenia czasowego. Na szczęście na końcu, już poza konkursem, zaprezentował zabawną puentę utworu.
Pierwsze miejsce przypadło w udziale niejakiemu Smucisławowi. Opowiedział historię o kocie należącym do babci, który okazał się kolejnym wcieleniem nieżyjącego już dziadka; zadeklamował również wiersz o „piracie” w autobusie. Szczerze mówiąc, nawet po pierwszym etapie byłam dość zaskoczona, że udało mu się przejść dalej i chociaż – co warto docenić – każde kolejne jego wystąpienie było lepsze, to nadal taki werdykt pozostaje dla mnie zagadką.
Mimo kilku rozbieżności między moimi odczuciami a głosami jury, bawiłam się całkiem nieźle. Jeżeli więc następnym razem usłyszycie, że gdzieś odbywa się slam/turniej poetycki, to bez obaw możecie tam zajrzeć. Jeśli nie z miłości do poezji, to z czystej ciekawości, bo to naprawdę niecodzienne wydarzenie.

AD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz