poniedziałek, 10 listopada 2014

„Jeśli nie jesteś Tutsi ani Hutu i te sprawy” – spektakl Umwuka

Parafrazując Laskę, bohatera kultowego filmu Chłopaki nie płaczą, jeśli nie masz na utrzymaniu rodziny, nie grozi ci głód albo konflikt międzyplemienny, masz wszelkie predyspozycje do tego, by rozporządzać swoim życiem tak, jak masz na to ochotę. Jednak współczesna sztuka próbuje nam pokazać, że nie do końca jest to prawda, a to, kim będziemy, może być determinowane przez osoby i wydarzenia, których nigdy byśmy się nie spodziewali. O tym i innych problemach traktuje musical pt. Umwuka.

Umwuka – w języku kinyarwanda oznacza ducha lub oddech. W czerwcu tego roku w Teatrze Muzycznym Capitol miała miejsce premiera musicalu o tym tytule, opowiadająca o ludobójstwie w Rwandzie sprzed dwudziestu lat. Od pierwszego spektaklu minęło już parę miesięcy, a my wciąż niewiele wiemy o tragicznych wydarzeniach w Afryce. Przyznam, że dopóki nie obejrzałam Umwuki i nie sięgnęłam po reportaż Wojciecha Tochmana Dzisiaj narysujemy śmierć, który był inspiracją do powstania sztuki, nie miałam pojęcia co właściwie się działo, ilu ludzi zginęło, kto na tym ucierpiał. Zaczęłam pytać napotkane osoby czy wiedzą coś o tym konflikcie. Większości z nas znane są hasła Tutsi i Hutu – te dwa słowa paradoksalnie zostały na stałe złączone w naszych skojarzeniach. Ale nic ponadto. Twórcy Umwuki umożliwiają nam zapoznanie się z niewiarygodną i krwawą historią w nienachalny, choć poruszający sposób – w formie niezwykłego musicalu.

Akcja spektaklu dzieje się w Rwandzie, można powiedzieć, że w dzisiejszych czasach. Widzowie zostają uświadomieni jak wygląda życie na co dzień w Rwandzie, jakie są podziały w jej społeczeństwie i dlaczego są tak wyraźne. W tym maleńkim kraju mieszkają trzy plemiona: Hutu (ok. 85% ludności), Tutsi (ok. 14%), którzy  i Twa (ok. 1%). W przeszłości dochodziło między nimi do konfliktów, jednak w zasadzie ludzie żyli w zgodzie,  zdarzały się mieszane małżeństwa, dzieci uczęszczały do tych samych szkół.  Aż do 6 kwietnia 1994, kiedy zestrzelony został samolot, którym leciał prezydent Rwandy, pochodzący z plemienia Hutu Juvénal Habyarimana. Był to pretekst, żeby rozpocząć od dawna przygotowywaną akcję przeciw Tutsi – nazywanych przez Hutu karaluchami. Zaczęło się prawdopodobnie największe ludobójstwo w dziejach świata przy użyciu broni białej, czyli setek tysięcy lśniących maczet sprowadzonych z Chin. Mordowanie trwało trzy miesiące, a zabito milion osób – dziesięć tysięcy ludzi dziennie, ponad czterysta w jednej godzinie, siedem na minutę. Ludzi katowano, gwałcono, zmuszano do niewyobrażalnych okrucieństw również wobec siebie. Bojówki Hutu – Interahamwe („Walczący razem”) -  tępiły bez litości nie tylko „karaluchy Tutsi”, ale także współplemieńców, którzy nie chcieli mordować lub ośmielili się udzielić ofiarom pomocy. Bałam się, w jaki sposób ta historia zostanie przeniesiona na scenę – czy będę zmuszona oglądać drastyczne, szokujące sceny obrazujące okrucieństwo katów? Czy wszystkie gwałty i wyrafinowane tortury zostaną pokazane dosłownie, by uzmysłowić widzowi ogrom cierpienia, który przez sto dni zalewał Rwandę? Aktualnie w teatrach spostrzegam mnóstwo niepotrzebnych kontrowersji, nagości użytej jako normalny środek przekazu, tendencje do poruszenia człowieka na siłę, poprzez obraz, a historia ludobójstwa z 1994 roku doskonale nadawała się do takiej realizacji. Jednak Umwuka odwołuje się do tych wydarzeń w sposób bardziej metaforyczny i informacyjny, czasami nawet przez czarny humor. Aktorzy wcielają się w osoby, które zetknęły się z masakrą z różnych stron, każdy opowiada zdarzenia z własnej perspektywy, między innymi: zgwałcone kobiety, znienawidzone przez matkę dziecko – owoc przemocy, żołnierze ONZ, którzy nie ingerowali w wydarzenia, psychiatra, jeden z trzech w całym kraju, ubolewający, że nie może pomóc ocalonym z rzezi, morderca siedzący w więzieniu nie uznając swojej winy, żona kata zaprzeczająca wszelkim zbrodniom męża i innych mężczyzn. Dzięki ich opowieściom możemy wyobrazić sobie co czują ludzie, którzy przeżyli ludobójstwo. Możemy postawić się na ich miejscu, zagłębić w emocje, które na co dzień zmuszeni są skrywać. Twórcy spektaklu również ubolewają nad obojętnością świata, pokazują czym wtedy ludzkość żyła: mundialem, samobójstwem Kurta Cobaina, premierą Króla Lwa, a w Polsce – Edytą Górniak na Eurowizji. Umwuka porusza wiele wątków, które autentycznie skłaniają do refleksji – mimo że nie przepadam za tym spowszedniałym  wyrażeniem, tutaj żadne inne nie będzie lepiej pasowało.

Oprócz przekazu spektakl może pochwalić się doskonałą muzyką, która wprowadza klimat Czarnego Lądu, wszystkie piosenki wykonane są z zaangażowaniem i szczerością. Oczywistym jest, że dla aktorów to nie tylko zwykłe przedstawienie, każdy je na swój sposób przeżywa. Dzieje się tak głównie dlatego, że jest to opowieść uniwersalna – mówi o podziałach w społeczeństwie, które dotychczas żyło ze sobą w zgodzie, o manipulacji, niesprawiedliwości. Pochyla się nad pojedynczymi przypadkami, a każda z tych historii mogła zdarzyć się każdemu i wszędzie. Rozmawiając z księdzem, który spędził wiele lat na misjach w Afryce, uświadomiłam sobie, że podobne konflikty wciąż tam mają miejsce, a wszystkie są z góry sterowane i finansowane. Wykorzystuje się fakt, że plemiona chcą przejąć władzę nad krajem, szukają zemsty za swoje krzywdy i tak powstaje błędne koło nienawiści. Nie ma strony, która zawsze zawsze występuje w roli ofiary lub kata. Nie ma „dobrych Tutsi” i „złych Hutu”. Ale faktem jest, że przy każdym zatarciu cierpią tysiące niewinnych ludzi. Umwuka wyraźnie ukazuje dramat jednostki, jednocześnie sugerując, że podobny los może spotkać każdego z nas, że powinno być to zmartwienie nie tylko całej Afryki, ale i reszty świata. My w Polsce czujemy się raczej bezpiecznie, ale czy słusznie? W Rwandzie nikt nie spodziewał się ataku na samolot prezydencki, ani tym bardziej okrutnej wojny, która nastąpiła potem.


Umwuka nie jest zwykłym musicalem, o czym również świadczy zaproszenie na  Festiwal Nowego Teatru w Rzeszowie (15-21 listopada). W Capitolu spektakle zostaną wznowione w przyszłym roku, dlatego myślę, że warto znaleźć czas, by zajrzeć do paru źródeł, może przeczytać książkę Wojciecha Tochmana, a za jakiś czas wybrać się do teatru. Moim zdaniem to dobra propozycja dla tych, którzy we współczesnej sztuce szukają czegoś więcej niż dosadne prowokacje, lub po prostu chcą doświadczyć czegoś poruszającego, zrealizowanego w pięknej w formie. Wciąż jestem pod wrażeniem subtelnego, jak na tak drastyczny temat, wykonania. Każdemu życzę podobnych doznań i szczerze polecam Umwukę.

M.F.

środa, 5 listopada 2014

Co jest najtrudniejsze w pracy kardiochirurga?
10 października na ekranach polskich kin pojawił się obsypany nagrodami na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni film Bogowie w reżyserii Łukasza Palkowskiego z Tomaszem Kotem w roli głównej. To historia pierwszego udanego przeszczepu serca wykonanego przez zespół prof. Zbigniewa Religi – opowiedziana rzetelnie i bez zbędnych fajerwerków. I całe szczęście, bo historie takie bronią się same.
Zbigniewa Religi nie trzeba nikomu przedstawiać. Zyskał w Polsce sławę jako znakomity kardiochirurg, pod koniec życia działał również jako polityk. Większość z nas zapewne pamięta słynne zdjęcie z magazynu „National Geographic”, na którym zmęczony Religa siedzi obok łóżka pacjenta po przeszczepie serca, a w tle, w kącie sali śpi asystent chirurga. Palkowski postanowił skupić się wyłącznie na kilku latach poprzedzających wykonanie tej fotografii. Nie rozwodzi się nad dzieciństwem głównego bohatera, nie ukazuje początków jego kariery, nie zajmuje się też schyłkiem życia profesora. Interesuje go droga jaką lekarz przebył od momentu, gdy zakiełkowała w jego głowie myśl o przeszczepie serca, do skutecznego zrealizowania tego pomysłu.  Nie można pominąć faktu, iż w Polsce lat osiemdziesiątych, coś takiego wydawało się prawie nieosiągalne, a nawet graniczyło z szaleństwem.
Film wyraźnie, ale nie nachalnie pokazuje rzeczywistość ostatniej dekady PRL-u i mentalność ówczesnych ludzi. Z dzisiejszej perspektywy pytanie, czy mąż z nowym sercem przestanie kochać żonę albo obawy, że dawca serca będzie Żydem (lub, nie daj Boże, kobietą) wydają się nieco zabawne, jednak lekarze faktycznie musieli, a podobno czasem nadal muszą (!), borykać się z takimi problemami. Co do przedstawienia panującego wówczas ustroju, twórcy filmu wykazali się sporym wyczuciem. Nie jest to film o walce z całym systemem, dlatego polityki pojawia się tylko tyle, ile rzeczywiście potrzeba, by uświadomić widzowi z jakimi trudnościami mierzył się zespół Religi. Charakteru retro dodają elementy żywcem wyjęte z tamtych czasów: Fiat 125p, kawa w szklankach i dosłownie wszechobecne papierosy.
Sporym atutem filmu jest jego przezroczystość. Mam na myśli bardzo prosty, niezwracający na siebie uwagi montaż, brak retrospekcji, achronologii i innych efektów, które w tym przypadku psułyby dynamikę historii, którą dobrze śledzi się właśnie w takiej ascetycznej formie. Owa prostota nie zawsze jest przyjemna, ale na pewno szczera do bólu. Widz nie dostaje taryfy ulgowej, widzi dokładnie przebieg fragmentów operacji – nacinanie klatki piersiowej, wyciąganie organów na zewnątrz. Dla osób źle reagujących na tego typu widoki może być to bardzo męczące.
Jednym z głównych zarzutów wobec polskiego kina są zbyt długie, miałkie i nudne dialogi. W „Bogach” nie znajdziemy nic podobnego, Krzysztof Rak stanął na wysokości zadania i stworzył scenariusz, w którym żadna kwestia nie pojawia się bez powodu (wiele ważnych scen w ogóle obywa się bez dialogów) i który przede wszystkim brzmi wiarygodnie. Nie brakuje ciętych ripost i – co zrozumiałe przy tak stresującej profesji – wulgaryzmów, a odrobinę lekkości do poważnego tematu filmu dodaje humor sytuacyjny. Głównego bohatera poznajemy jednak nie poprzez słowa, ale czyny, bowiem Zbigniew Religa był właśnie człowiekiem czynu.
W tym momencie wypada wreszcie poświęcić uwagę kreacji Tomasza Kota, który wykonał ogromną pracę, aby dobrze przygotować się do tej roli. To nie pierwszy raz, kiedy przychodzi mu podjąć ryzyko wcielenia się w ważną dla Polaków osobę. W 2005 roku zagrał Ryśka Riedla – legendarnego wokalistę zespołu „Dżem”. Zarówno wtedy, przy pracy nad „Skazanym na bluesa”, jak i teraz, szykując się do roli w „Bogach”, poważnie podszedł do zadania. Spędził wiele godzin na rozmowach z bliskimi Religi, dzięki czemu dowiedział się więcej nie tylko o istotnych dla zbudowania postaci gestach i nawykach, ale również o  mimice i postawie kardiochirurga. Kot nauczył się np. chodzić w charakterystycznie przygarbionej pozycji i odpowiednio mrużyć oczy. Jeszcze trudniejszym zadaniem niż fizyczne upodobnienie się do głównego bohatera okazało się oddanie jego charyzmy, wytrwałości, trudnego charakteru (potrafił bowiem pod wpływem chwilowego wzburzenia zwalniać ludzi z pracy, a po kilku minutach przyjmować ich z powrotem) i emocji, jakie towarzyszyły mu podczas tworzenia historii transplantologii. Aktor przedstawił Zbigniewa Religę jako postać wyrazistą, ale niejednoznaczną, wielowymiarową. Z jednej strony to wizjoner, świetny przywódca dla ambitnego zespołu, człowiek wytrwale dążący do osiągnięcia celu. Z drugiej strony wybitny kardiochirurg to tyran, pracoholik, który niewiele czasu poświęca żonie (tu gratulacje dla Magdaleny Czerwińskiej – w tych kilku naprawdę króciutkich scenach, w których się pojawiła, zdążyła w wiarygodny sposób przedstawić „świętą”, ciągle będącą w cieniu dla swojego męża, Annę Religę). Skłania do dyskusji fakt, dlaczego Religa traktował pacjentów tak bezosobowo, nie chciał znać faktów z ich życia, nie chciał się z nimi poznawać. Wiele osób tłumaczy to brakiem empatii, ale mnie wydaje się, że jest przeciwnie – to właśnie strach przed emocjonalnym związaniem się z pacjentem sprawiał, że lekarz unikał osobistych relacji. Trudniej jest przecież operować kogoś, kogo się zna, a stres chirurga może wpłynąć na wynik operacji.
W „Bogach” jest wiele zapadających w pamięć scen. Dla mnie osobiście dużym zaskoczeniem była odpowiedź profesora Jana Molla na pytanie, które sam zadał Zbigniewowi Relidze: „Co jest najtrudniejsze w pracy kardiochirurga?”. Nie będę zdradzać, jak brzmiała owa odpowiedź i jaki wpływ miała na dalsze wydarzenia, ale to zdecydowanie jeden z moich ulubionych fragmentów filmu. Wiele mówi nie tylko o samym głównym bohaterze, ale i o każdym, kto podejmuje się tak odpowiedzialnej pracy.
„Bogowie” to film, który trudno nazwać arcydziełem, otwierającym jakiś nowy rozdział w historii kina. Jest to jednak dzieło solidne, nakręcone z wielką starannością i poczuciem smaku. Trochę bawi, trochę wzrusza i mimo że z góry znamy zakończenie, trzyma w napięciu i skłania do ciągłego kibicowania ekipie z kliniki w Zabrzu.

AD

  

wtorek, 21 października 2014

Slam poetycki na "Bruno Schulz. Festiwal"

Turniej poetycki? Tak, mnie też kojarzy się to z improwizacjami Mickiewicza i Słowackiego, a jednak 17 października w Sanatorium Kultury byłam świadkiem takiego turnieju. W ramach „Bruno Schulz. Festiwal” odbył się bowiem slam „Nie wiedziałem, że mówię prozą”, podczas którego każdy śmiałek mógł wystawić się na ocenę uznanych poetów i bardziej lub mniej rozkochanej w poezji publiczności.
Zasady slamu są proste: każdy uczestnik ma 3 minuty na zaprezentowanie swojego utworu (-ów) bez użycia instrumentów czy rekwizytów. Tradycyjnie jury wyłaniane jest spośród publiczności, w naszym przypadku dwóch z pięciu jurorów wybranych było już wcześniej. Mam tu na myśli poetów: Andrzeja Sosnowskiego i Marcina Sendeckiego (w zapowiedziach figurował w tym miejscu również Ryszard Krynicki, jednak ostatecznie do Sanatorium Kultury nie dotarł). Pozostałych trzech jurorów wybrał prowadzący całe wydarzenie Tomasz Majeran. [Tak na marginesie: z przykrością muszę stwierdzić, że prowadzący bardzo blado wypadł w swojej roli; sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział co ma mówić i jakby nie chciało mu się tam być]. Każdy członek jury otrzymał zestaw kartek z ocenami od 1 do 6. Po występie danego uczestnika (oraz po krótkim namyśle przy akompaniamencie klawiszowca Świetlików Michała Wandzilaka) unosił do góry kartkę ze słuszną w swoim mniemaniu oceną.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się, że sceny popłynie tak wiele energii i zaskoczeń. Bo któż zgadłby na przykład, że zawodnik o pseudonimie Lucyfer to spokojna, elegancka pani? Albo kto by przewidział, że można dosłownie zrozumieć słowa „padam jury do stóp” i skoczyć ze sceny w chwili, gdy pojawiają się one w utworze? Swoją drogą Dżin, bo taki pseudonim przybrał ów uczestnik, próbował wielu tego typu trików, aby zaskarbić sobie publiczność (co, sądząc po entuzjazmie moich znajomych, jednak się udało). W pierwszej rundzie, oprócz wspomnianego „wyskoku”, uraczył nas imitującym język francuski wierszem o pulowerze, a na sobie miał nie co innego, jak właśnie wełniany bezrękawnik w kolorze strażackiej czerwieni. To, ale i naprawdę dowcipne rymy,  zagwarantowało mu przejście do drugiego etapu. W każdym razie, nawet zbliżanie się do pozycji szpagatu nie pomogło w dogrywce, jaką Dżin stoczył o trzecie miejsce z jednym z moich dwóch ulubieńców – Mundkiem.
Mundek, który (jak wynika z poprzedniego zdania) zdobył trzecie miejsce, ujął jury prawdopodobnie dwoma elementami: ciekawymi, zaskakującymi grami słownymi („Ani słowa! To są Ani słowa”) oraz bardzo starannie przygotowanym, niemal aktorskim przedstawieniem swojej twórczości. Mnie osobiście ujął jeszcze trzecim elementem – kraciastymi spodniami, które do złudzenia przypominały piżamę.
Drugie miejsce zajął mój drugi faworyt – Dawid Koteja. Najpierw rozbawił nas wierszem o hipsterach (nadal dźwięczy mi w głowie „sam sobie sterem, hipsterem, okrętem” lub „za nasze pieniądze rodziców”), a później podsycił ciekawość publiczności prozą poetycką o RPG, której nie skończył czytać z powodu ograniczenia czasowego. Na szczęście na końcu, już poza konkursem, zaprezentował zabawną puentę utworu.
Pierwsze miejsce przypadło w udziale niejakiemu Smucisławowi. Opowiedział historię o kocie należącym do babci, który okazał się kolejnym wcieleniem nieżyjącego już dziadka; zadeklamował również wiersz o „piracie” w autobusie. Szczerze mówiąc, nawet po pierwszym etapie byłam dość zaskoczona, że udało mu się przejść dalej i chociaż – co warto docenić – każde kolejne jego wystąpienie było lepsze, to nadal taki werdykt pozostaje dla mnie zagadką.
Mimo kilku rozbieżności między moimi odczuciami a głosami jury, bawiłam się całkiem nieźle. Jeżeli więc następnym razem usłyszycie, że gdzieś odbywa się slam/turniej poetycki, to bez obaw możecie tam zajrzeć. Jeśli nie z miłości do poezji, to z czystej ciekawości, bo to naprawdę niecodzienne wydarzenie.

AD

niedziela, 4 maja 2014

PORT LITERACKI

W dniach 24-26 kwietnia 2014 roku odbyła się dziewiętnasta już edycja Europejskiego Portu Literackiego Wrocław. Imprezy odbywały się we Wrocławskim Teatrze Współczesnym oraz w Kinie Nowe Horyzonty. Motyw festiwalu w tym roku nawiązywał do niebezpiecznych związków płci i literatury, a przygotowania trwały wiele miesięcy, co zaowocowało dużą ilością ciekawych spotkań. Ja wybrałam się na siódmą edycją wydarzenia NAKRĘĆ WIERSZ , czyli rozstrzygnięcie finału konkursu na najciekawsze adaptacje filmowe tekstu poetyckiego, w którym również brali udział autorzy nadesłanych prac (choć oczywiście nie wszyscy mogli przybyć).
            Spotkanie, oprócz zaprezentowania najlepszych filmów, miało również na celu poznanie twórców, krótką rozmowę o ich działalności artystycznej. Okazało się, że w konkursie wszyscy mają równe szanse – zarówno amatorzy, jak i „stali bywalcy” wydarzenia. Wśród wyróżnionych prac znalazło się czternaście filmów, które były prezentowane po kolei. Przedstawiały wiersze, które filmowcy wybrali z puli stu pięćdziesięciu utworów; teksty do interpretacji wyselekcjonowała Joanna Mueller, będąca wraz z Arturem Bursztą, Michałem Chacińskim oraz Bodo Koxem członkiem jury konkursu. Pierwszą nagrodę i osiem tysięcy złotych  zdobył film Macieja Sławuskiego (pseudonim Magic), za film do wiersza Zbigniewa Macheja Wierszyk z zapałkami dla Andrzeja. Natomiast Wyróżnienie w wysokości dwóch tysięcy złotych przypadło zespołowi 2W (Marcel Walkusz i Mateusz Walczak) za film do wiersza  Grzegorza Jędrka Z płótna Bacona. Członkowie zespołu 2W byli najmłodszymi uczestnikami konkursu (obaj w tym roku pisali maturę), co nie przeszkodziło im w zdobyciu kolejnego trofeum- nagrody publiczności. Tym bardziej zasługują na uznanie, ponieważ konkursowy film był ich pierwszym tego rodzaju przedsięwzięciem. Prawdę mówiąc, podzielam zdanie publiczności i jury, ich praca bardzo przypadła mi do gustu, była dopracowana, bez przesadnych „udziwnień”, jakie można było zauważyć w niektórych pracach. Tym bardziej zdziwiła mnie reakcja widowni, która głośno komentowała obraz, szczególnie gdy na ekranie pojawiał się chłopiec –  publiczność co chwilę podrzucała niemiłe żarty na tle seksualnym. Niestety nie był to jednorazowy incydent, byłam bardzo rozczarowana widzami przy różnych ujęciach. Pojawiały się głośne komentarze krytykujące akcję, pytania: „Długo jeszcze?”, „Niech to się już skończy!” itp. Jednak nieczęsto miałam okazję brać udział w podobnych przedsięwzięciach, być może jest to zachowanie typowe – mimo wszystko nie tak wyobrażałam sobie widownię na wydarzeniu kulturalnym.
            Abstrahując od publiczności, od strony organizacji konkurs był wspaniale zorganizowany. Bardzo ciekawym elementem były rozmowy z twórcami, poprzedzające projekcję, można było dowiedzieć się wiele o samych artystach i procesie tworzenia filmu. Niestety w tym punkcje również mam mieszane uczucia, ponieważ odniosłam wrażenie, że niektóre prace powstały niemal przypadkowo, na zasadzie impresji – chociaż muszę przyznać, że w niektórych przypadkach dodało to całości pewnego uroku. W sposobie realizacji filmów zadziwiła mnie ilość metod wykonania: pojawiały się tradycyjne ujęcia z kamery, a także grafiki, animacje, malarstwo, „kamera w kamerze”. Wiersze również były przedstawiane w różny sposób: recytowane przez jedną osobę, z podziałem na role, w chórze, w piosence, po polsku i w językach obcych, pisane na papierze w filmie. Uważam, że większość twórców naprawdę zatroszczyła się o dobre i oryginalne wykonanie swojego zamysłu.
            Konkurs NAKRĘĆ WIERSZ był wydarzeniem na pewno nietuzinkowym, a z tego co słyszałam, z każdą kolejną edycją nadsyłane są coraz bardziej profesjonalne i interesujące prace. W tym roku motyw, czyli pytania o niebezpieczne związki płci i literatury, przypadkowo zbiegł się w czasie z burzliwą dyskusją w mediach o tematyce gender, co uczyniło przedsięwzięcie jeszcze bardziej fascynującym, rzucającym inne światło na to kontrowersyjne zagadnienie. Jestem bardzo ciekawa filmów, które zostaną nadesłane na następny konkurs – jak bardzo będą różniły się od tych, które miałam okazję obejrzeć w ostatnio? – z niecierpliwością oczekuję kolejnej edycji wydarzenia. 

M.F.

środa, 30 kwietnia 2014

Dziewiętnaście lat Portu Literackiego

Port Literacki to nazwa znana prawdopodobnie każdej osobie choć odrobinę zainteresowanej współczesnym życiem literackim. Festiwal – kiedyś w Legnicy, a dziś we Wrocławiu – co roku gromadzi pod jednym szyldem świetnych artystów oraz rzeszę równie znakomitych czytelników, zainteresowanych licznymi wydarzeniami, spotkaniami i happeningami. Motywem przewodnim tegorocznej edycji były związki literatury oraz płci (materiały promocyjne wydatnie eksponowały zresztą modne od niedawna słowo „gender”); tymczasem cofnijmy się jednak o kilka lat, aby przyjrzeć się historii festiwalu. 

Rozwój koncepcji Portu Literackiego najlepiej prześledzić można na przykładzie zmieniającej się przez lata nazwy (na co wskazuje Mariusz Urbanek). Na początku były to Europejskie Spotkania Młodych Pisarzy, a już rok później – w 1997 roku – Fort, wtedy jeszcze legnicki. Fort, czyli miejsce warowne, choć jednak twórcze. Początkowy okres festiwalu stał pod znakiem happeningu, eksperymentu oraz poszukiwań formuły, która byłaby w stanie skupić w sobie bujne podówczas krajowe życie artystyczne. Obok spotkań autorskich prezentowano sztuki teatralne, organizowano wernisaże, odbywały się koncerty z repertuarem rozciągającym się od muzyki Lecha Janerki do alternatywnego jazzu Mikołaja Trzaski. 

Rok 2000 przynosi zmianę nazwy. Fort staje się Portem – miejscem otwartym. Wśród nazwisk przewijają się pisarze tacy, jak Andrzej Sosnowski, Tadeusz Pióro czy Darek Foks. Jednocześnie, festiwal przyczynia się do wzbogacenia rynku wydawniczego – od momentu zmiany nazwy ukazuje się ponad sto książek i wydawnictw, które w ten czy inny sposób można połączyć z tą imprezą. Niedługo później, bo w 2004 roku, festiwal przenosi się do Wrocławia (pierwsza edycja wrocławska odbyła się w Teatrze Współczesnym), gdzie gości do dziś. W międzyczasie powstają tak istotne zjawiska, jak konkurs „Nakręć wiersz” czy projekt „Połów”, w ramach którego swoje wiersze przedstawić mogą szczególnie interesujący debiutanci. 

Dziś festiwal wraca do swoich korzeni, planując wznowienie nazwy Europejskich Spotkań Pisarzy, w związku z przyznanym Wrocławiowi mianem Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Festiwal nie mógłby oczywiście istnieć bez samych twórców. Wśród nazwisk, które należy wymienić powtórzyć wypada przytoczonych już: Andrzeja Sosnowskiego, Tadeusza Piórę i Darka Foksa, ale także Marcina Sendeckiego, Jacka Podsiadłę, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Bohdana Zadurę, Tomasza Różyckiego. Na Porcie zorganizowano również pierwszą publiczną wystawę rysunków Marcina Świetlickiego; a wśród muzyków, którzy występowali na festiwalowej scenie znaleźli się między innymi Mikołaj Trzaska, Tymon Tymański czy Maciej Maleńczuk. W żaden sposób nie wyczerpuje to jednak katalogu artystów, którzy zaznaczyli swoją obecność na
Porcie. 

Dziś mało kto byłby w stanie wyobrazić sobie literacki Wrocław – a właściwie Dolny Śląsk – bez dorocznego święta słowa pisanego, które z roku na rok dostarcza coraz to nowych intelektualnoliterackich podniet. Miejmy nadzieję, że wraz z zapowiadanym na 2016 rok projektem Europejskie Spotkania Pisarzy (pod kuratelą powołanej do życia dwa lata temu Fundacji Europejskie Spotkania Pisarzy), będziemy mogli spodziewać się dalszego rozwoju wypracowywanej przez długie lata festiwalowej koncepcji – twórczego amalgamatu spotkań, wydarzeń, happeningów i publikacji.

—Jakub Bączek

wtorek, 29 kwietnia 2014

PORT LITERACKI
25.04.2014, 21:00 JĘZYKI OBCE - DZWINKA MATIJASZ, NATALKA ŚNIADANKO

Ciepły, piątkowy wieczór, ulica Kluczborska. Pod całodobowym festiwal, chciałoby się rzec, opozycyjny - grupa blokersów siedzi na samochodach i pali, śmiejąc się głośno.
Przed Teatrem Współczesnym młodzi ludzie stoją w koło, rozmawiają cicho, też palą. Więcej ich niż na Kluczborskiej.
Na chwilę kultura wygrała z subkulturą.
Wszedłem do środka, na sali cicho, ciemno, niemalże pusto. Prawie się spłoszyłem tą pustką, ale odważnie zająłem miejsce na widowni. Oprawa bardzo teatralna: manekiny, dym, ciemno i muzyka - chłonę, czym tylko mogę. Kiedy gasną światła i na sali zapada milczenie, dyskret-nie się odwracam - moim oczom ukazało się może dwa tuziny słuchaczy. Wciąż więcej niż pod całodobowym, ale nie widzę wśród nich palących jeszcze przed chwilą w zadumie pod Współczesnym.
Na scenie, z dymu, wyłania się sylwetka Nogasia, dziecięcy głos płynie z głośników, opowia-da nam w przejmująco infantylny sposób o literaturze, ojczyźnie, wspólnocie... Zaraz też po-jawia się Natalka Śniadanko, autorka Lubczyka na poddaszu. Sama, Matijasz nie dotarła. Od-słuchaliśmy fragmentu wywiadu z nią, przeprowadzonego przez telefon - niewiele zrozumia-łem - trzeszczało.
Śniadanko mówiła spokojnym, kojącym głosem, rozmawiała swobodnie, opowiadając o po-grążonej w wojnie domowej ojczyźnie, o Lubczyku... Zadziwiająco kobieca w tym swoim spokoju i delikatności, tematu gender prawie nie podjęła - odżegnała się od niego także Mati-jasz, tyle zrozumiałem.
Skąd ten gender? Co mają z nim wspólnego ukraińskie pisarki? Na Ukrainie, gdzie, jak twier-dzi Śniadanko, gender nawet nie dotarł? Wydaje się, że Nogaś też nie rozumie - pyta asekura-cyjnie, nie drąży. Mnie też nie interesuje, więc cieszę się, że posłucham jeszcze o literaturze - nie posłuchałem zbyt wiele, choć maleńka postura Natalki Śniadanko, jej bliskowschodnia inność, cichość, spokój, wywarły na mnie wrażenie.
Pytania miało wiele osób, odwagi żadna, ja także - bałem się przerywać tę ciszę, klaskałem też cicho.
Na ulicy, pod Współczesnym nie było już zainteresowanych literaturą.
Na Kluczborskiej dyskusja trwała do czwartej nad ranem.

K.P.